Dzieje obozu w Lebrechtsdorf/Potulicach

Od szeregu lat pod koniec kwietnia obchodzone są uroczystości upamiętniające ofiary niemieckiego obozu dla Polaków w Potulicach – Lebrechtsdorf. W tym roku z powodu przepisów sanitarnych uroczystości nie odbyły się. Warto jednak przypomnieć mroczne dzieje tego obozu, w którym w okrutny sposób zamordowano blisko 1300 osób, w tym 767 dzieci.

Pozbyć się „podludzi”

Niemcy już we wrześniu 1939 r. rozpoczęli eksterminację polskiej ludności Pomorza, Krajny i Wielkopolski. W ramach polityki rasowej traktowali Polaków jako tzw. podludzi. W tej polityce szczególna rola przypadła Potulicom i zespołowi pałacowo-parkowemu. Początkowo utworzyli w nim szkołę podoficerów SS. W roku 1940 uruchomiono obóz przesiedleńczy, potem obóz pracy. Niemcy starali się zatrzeć każdy ślad polskości, stąd nazwę Potulice zamieniono najpierw na Potulitz, a następnie (przełom lat 1942/43) na Lebrechtsdorf.

Niemcy ziemie zdobyte w ramach rozbioru Polski, a utracone po 1918 r., uważali za niemieckie i postanowili pozbyć się z nich „podludzi”. W tym celu wymordowano elitę społeczeństwa polskiego w 1939 r. (eksterminację określa się mianem Zbrodnia Pomorska 1939) i systematycznie wysiedlano część polskiej ludności, a pozostałą germanizowano (Volkslista). Osoby przeznaczone do wysiedlenia trafiały do specjalnych obozów, nazywanych w literaturze „przesiedleńczymi”. Obóz w Potulicach (Potulitz/Lebrechtsdorf) był jednym z trzech (obok Tczewa i Torunia) podlegających Centrali Przesiedleńczej w Gdańsku, której zadaniem było zastąpienie miejscowej ludności niemieckimi rodzinami sprowadzonymi z innych terenów (m.in. z Litwy i Besarabii).

Luty 1941 r.

Pierwsze masowe transporty przybyły w lutym 1941 r. Przywieziono wówczas pół tysiąca bydgoszczan, ponad 700 mieszkańców ówczesnego powiatu bydgoskiego i tyle samo z powiatu sępoleńskiego. Pierwszy zaś masowy transport mieszkańców powiatu wyrzyskiego (do którego należało Nakło) odnotowano w maju 1941 roku (706 osób). Było to tzw. przesiedlenie wewnętrzne, polegające na wyrzucaniu mieszkańców kamienic zlokalizowanych w centrach miast i z dużych gospodarstw. Takich transportów w maju było łącznie cztery. Transporty z powiatu wyrzyskiego (oraz sępoleńskiego) trwały do lipca.

Do obozu pracy trafiały osoby, które popełniły wykroczenia o charakterze politycznym, odmówiły wpisania się na listę narodowościową oraz posiadające… zbyt duży majątek, zwłaszcza gospodarstwo rolne.

Wywózki we wspomnieniach

Stanisław Kamiński (r. 1933) wraz z rodziną trafił do obozu, bo jego ojciec Dominik miał bardzo dobre gospodarstwo w Trzeciewnicy, które zajęli Niemcy z Besarabii. – Ojciec był wyróżniającym się gospodarzem. Należał do trzech najlepszych we wsi. Tragedia rodzinna zaczęła 19 sierpnia 1941 roku. Tego dnia ojciec ostatni wóz zboża zwiózł do stodoły. Tej nocy około godz. 2:00 naszli nas Niemcy. Przyszła żandarmeria z karabinami, ojca pobili. Kazali zapakować się na wóz. Ja wystraszyłem się i uciekłem na podwórko. Chciałem przez łąki nadnoteckie uciekać do Występu. Tam miałem ciotkę. Byłem za mały i zbyt wystraszany, aby przez łąki uciec. Wróciłem z powrotem. Wróciłem. Niemcy kazali się spakować, nie wiem ile dali nam na to czasu. Pod karabinami zaprowadzili nas do wozu, który stał już pod naszym domem. Po drugiej stronie ulicy mieszkała rodzina niemiecka, która liczyła 13 dzieci. Ponieważ były to wakacje, to z Berlina przyjechała do nich rodzina. Ta rodzina patrzyła, jak Niemcy nas wysiedlają. Oni nie wierzyli, że Niemcy potrafią Polaków wywalać z własnych mieszkań i zabierać. Byłem ciężko przestraszony. Zabrano nas do Nakła. Mieliśmy na sobie letnie stroje, bo był to sierpień. Zawieźli nas tej nocy na rynek w Nakle. Było to targowisko. Zwozili innych gospodarzy, a na ich miejsce osadzali rodziny niemieckie. W naszym domu zamieszkał Niemiec z Besarabii. Okrążyła nas policja. Pamiętam doskonale tę noc. Wielki płacz ludzi, dzieci wybudzonych w nocy. Oprócz nas dwóch chłopców matka miała córeczkę niecałe półtora roku, Marzena. Deszcz zaczął kropić. To była straszna noc. Rano, skoro świt, przyjechały niemieckie samochody wojskowe, tzw. budy. Załadowali nas do tych samochodów i zawieźli do obozu w Potulicach – wspomina pan Stanisław.

Marianna Ptak zd. Kulczyńska (r. 1934) wówczas mieszkanka Mroczy, doskonale zapamiętała dzień aresztowania i wywiezienia do obozu. Rodzina poniosła konsekwencje działalności niepodległościowej ojca, Bronisława Kulczyńskiego, który był powstańcem wielkopolskim. – Jesienią 1944 r. wywieziono nas do obozu w Potulicach. Trzech Gestapowców przyszło do nas. Przeszli przez ogród, zapukali w szybę okna i weszli do domu. Oświadczyli matce, że ma zabrać najpotrzebniejsze rzeczy i opuścić z nami mieszkanie. Matka doznała szoku. Nie powiedzieli nam, dokąd nas zabierają i na jak długo, oraz z jakiego powodu. Oprócz niej było nas czworo: 2-letnia i 6-letnia siostry, ja w wieku lat 10 i najstarsza 17-letnia. Załadowaliśmy nasz lichy dobytek na podstawioną platformę zaprzęgnięto w konie. Jechaliśmy do Nakła, a gdy wóz skierował się na Potulice, matka wiedziała, że biorą nas do obozu w Potulicach. Wszyscy wiedzieliśmy o tym obozie. Na miejscu kazano się nam wszystkim rozebrać do naga. Sporo osób, w tym kobiety, dzieci, starcy, spędzono do baraku i poddano prysznicowi. Matka i siostra otrzymały ubranie obozowe, skierowano je do prac. Ja z najmłodszymi pozostałyśmy w barakach. Po około tygodniu do obozu trafił ojciec, a potem reszta rodzeństwa i cała rodzina znalazła się w Potulicach – opowiada pani Marianna.

Nakielanin Stanisław Gapiński (r. 1932) tak zapamiętał moment wywiezienia do Potulic: – W styczniu 1942 roku, po kategorycznym odmówieniu przyjęcia grupy niemieckiej przez mego ojca, całą naszą rodzinę osadzono w obozie Potulice. Dwaj żandarmi niemieccy wtargnęli nocą do naszego mieszkania, kazali się ubierać i wyjść na zewnątrz, skąd sami jadąc rowerami, nas pędzili pieszo siedem kilometrów do obozu. W obozie, po spisaniu danych ulokowano nas w dużej sali pałacu, wyścielonej słomą, w której roiło się od robactwa.

Jak w Stutthofie

W lipcu 1941 obóz Lebrechtsdorf zmienił nazwę z przesiedleńczego na przechowania – Auffanglagers. Stało się tak po zamknięciu granicy z Generalną Gubernią. Polityka hitlerowskich władz zmieniła się w ten sposób, iż teraz nie wywożono Polaków, tylko postanowiono wykorzystać ich potencjał do niewolniczej pracy. Obóz w Potulicach z dniem 1 września 1941 został przekształcony. Organizacyjnie stał się podobozem dla obozu w Stutthof. Ten ostatni w oficjalniej nomenklaturze nazywał się „wychowawczym obozem pracy”.

W Potulicach przebywało wówczas 2 393 więźniów, tj. znacznie więcej niż wcześniej. Naczelnikiem obozu został SS-Untersturmführer Paul Ehle. Oprócz straży obozowej i SS-manów z pobliskiej szkoły, więźniów strzegła kompania z SS-Totenkopfverbände Stutthof.

Intensywna rozbudowa

Od jesieni 1941 trwała intensywna rozbudowa obozu. Najpierw planowano budowę 20, a następnie 30 baraków. Docelowo miało tu być 10 tysięcy osadzonych. Ich lokalizacja była na miejscu pochówku pierwszych ofiar obozu (tzw. lagrowców). Baraki były słabo ogrzewane i oświetlone. Teren obozu otaczały dwa płoty z drutu kolczastego pod napięciem (w nocy). Wartownicy pilnowali w budkach. Wał ziemny, usypany dookoła obozu, miał utrudniać obserwację tego, co się działo wewnątrz.

Ze wspomnień więźniów wynika, że już wtedy znacznie pogorszyły się warunki bytowe i traktowanie za sprawą SS-manów przybyłych ze Stutthofu. Sprowadzeni zostali też więźniowie funkcyjni (kapo), którzy razem z SS-manami zduplikowali krwawy nadzór nad więźniami.

Po przywróceniu (w styczniu 1942 r.) zarządu Centrali Przesiedleńczej, nastąpił gwałtowny wzrost liczby osób osadzonych. Funkcje naczelnika objął były kierownik obozu przesiedleńczego Waldemar Tennstädt, natomiast kierownika administracyjnego – Alfred Zapke. Lekarzem został Leon Konkolewski. Nowa kompania wartownicza SS liczyła początkowo 37 mundurowych. We wrześniu nastąpiła kolejna reorganizacja. Pod Lebrechtsdorf podlegać zaczęły obozy w Smukale i w Toruniu. Nowym komendantem (kompleksu na Okręgu Gdańsk-Prusy Zachodnie) został SS-Sturmbannführer Riller. To spowodowało, że do Potulic kierowano wysiedleńców z całego Pomorza.

Zapamiętali oprawców

We wspomnieniach więźniów zachowały się nazwiska oprawców, szczególnie polskiego pochodzenia. – Zniemczony Polak o nazwisku Nowakowski, katował więźniów na terenie starego obozu. Było słychać okropne jęki, które dochodziły z lochu więzienia. Pamiętam też innego kapo, też zniemczonego Polaka o nazwisku Granica, który chodził stale z pejczem i bił bez względu na to, czy to był mężczyzna, kobieta, czy też dziecko. Ten drugi działał na terenie nowego obozu i miał donosicieli, z których jedno nazwisko zapamiętałem, to Mówiński – wylicza Stanisław Gapiński.

Po latach przed Komisją Badania Zbrodni Hitlerowskich zeznawał m.in. Adam Groblewski z Inowrocławia (r. 1930). – Wysokie funkcje w administracji obozu pełnili również Polacy, tzw. kapo: Granica, Stencel, Jopek i wielu innych, Każdy barak miał swego kapo, którego nagradzano za zabicie więźnia. Nazwisko Jopek było znane wszystkim dzieciom, nie mówiąc już o starszych. Był on bardziej znanym oprawcą, niż sam komendant – czytamy we wspomnieniach Adama Groblewskiego.

Dzieci i młodzież

W roku 1943 w Potulicach odnotowano 4 070 więźniów. Dzieci stanowiły spory odsetek osadzonych w latach 1943 i 1944. W tamtym czasie Lebrechtsdorf nazywano Ostjugendbewahrlager, gdyż de facto pełnił funkcję obozu dla dzieci i młodocianych. W roku 1943 w obozie przebywały czasowo dzieci radzieckie (dzieci band). W 1944 do Potulic przywieziono dzieci z Zagłębia Śląsko-Dąbrowskiego – przeznaczone do germanizacji i przekazane rodzinom niemieckim. Od sierpnia do września 1944 roku zwolniono ok. 2380 dzieci, jako nieprzydatne niemieckiej gospodarce wojennej.

„Arbeit macht frei”

Całe życie obozowe w zasadzie było podporządkowane jednemu celowi – eksploatacji więźniów jako taniej siły roboczej. Powołani zostali funkcyjni, czyli kapo, pełniący kontrolę nad resztą więźniów, dbający o porządek i dyscyplinę. Kapo stał na czele tzw. kolumny pracy. Nad nimi był już tylko hauptkapo, mający komendę nad całą pracą w obozie.

Do pracy kierowani byli w zasadzie wszyscy poza nielicznymi wyjątkami. Od wiosny roku 1942, tj. po rozbudowie obozu, również nieletni i dzieci od 12. roku życia. Do pracy zmuszano jednak jeszcze młodsze dzieci, nawet 6-latki, w specjalnym komandzie pod nadzorem SS-mana nazwiskiem Kollomann.

Najpierw budowano obóz: baraki, kuchnię, magazyny i inne obiekty. Następnie uruchomione zostały filie dwóch zakładów: pilskiej Fabryki Skrzydeł Samolotowych „Hansenwerke” oraz gdyńskich Zakładów Futrzarskich Schultza. Wysyłano też do robót na majątkach na terenie Pomorza, ponadto do zakładów pracy i prywatnych gospodarstw. Był to świetny interes dla obozu, gdyż więźniowie otrzymywali niewielką część wynagrodzenia (ok. 25%). Po potrąceniu kosztów wyżywienia, resztę kasowała administracja obozowa. Spora część więźniów pracowała w Tageskommand czyli dziennej brygadzie, w pobliżu obozów, wracając do niego jedynie na noc.

Szczególnie źle wspominają więźniowie pracę w kompaniach kamieniarskiej i ziemnej (Erdkolonne i Steinkolonne), słynących z wyjątkowo ostrego reżimu. To oni m.in. wykonali drogę z Potulic do Nakła. Gorzej było już tylko w kompanii karnej (Strafkolonne). Charakteryzowało je bardzo duże tempo pracy i ścisły zakaz oddalania się od stanowiska. Skazanych dodatkowo trzymano najdłużej na apelach i stosowano kary cielesne.

Praca oczami więźniów

– Wszystkich nas zatrudniano, ojca do grzebania zmarłych, matek do utrzymania czystości w ubikacjach, a mnie do noszenia desek do budowy nowego obozu. Pracowałem też przy zbieraniu kamosy i pokrzyw na obiad oraz przy żywieniu królików i utrzymaniu czystości w miejscowym majątku. W pracy byliśmy ciągle popędzani, otrzymując niejednokrotnie cięgi biczem – wspomina Stanisław Gapiński (r. 1932).

Roboty przymusowe

Część więźniów z czasem przeniesiono w inne miejsca, gdzie musieli pracować na rzecz III Rzeszy Niemieckiej. Rodzina Kamińskich trafiła do gospodarstwa rolnego w okolice Bydgoszczy. – Zimą 1942 roku trafiliśmy do niemieckiej rodziny na wieś. Wieś nazywała się Zawada, koło Bydgoszczy. Mieszkali tam Niemcy, choć była to wieś przysłowiowo „zabita dechami”. Namówiliśmy drugą rodzinę niemiecką w tej wsi, aby wzięli rodzinę sąsiadów z Trzeciewnicy. Mieli trzy córki, ładne, bardzo wesołe. Powiedzieliśmy tym Niemcom, że trzy córki są do roboty i ich dwoje, więc będą mieli dużo rąk do pracy. Sąsiad był kolegą ojca, nazywał się Tobis. Po jakimś czasie ojcu zaproponowano, aby został stróżem na majątku w miejscowości Piotrówko koło Bydgoszczy – wspomina Stanisław Kamiński. Tam przynajmniej nie cierpieli głodu i nie byli narażeni na śmierć z rąk kapo czy strażników więziennych.

Jak w konzentrationslager

SS-mani zachowywali się podobnie, jak w obozach zagłady. Świadkowie wspominali po latach bestialskie zachowanie funkcjonariuszy. Bicie więźniów było na porządku dziennym. Ulubioną zabawą zimową był rozkaz biegania wokół baraku do świtu. Były przypadki morderstw. Np. dzieci podtapiano w basenie przeciwpożarowym. Dorosłych i dzieci bito laskami, na koźle. Najgorszą formą kary był pobyt w karcerze-bunkrze (piwnica w pałacu). Więźniowie, zamknięci w piwnicach, karmieni byli raz dziennie, a bici trzy razy w ciągu doby. Spędzali noce w celach bez okien, śpiąc na cemencie. Wielu nie przeżyło kary, która trwała od 2 do 4 tygodni. Zachowało się nazwisko SS-mana odpowiedzialnego za karcer: Johann Rach. Oprawcami byli również kapo pochodzenia polskiego.

Okrucieństwo Niemców we wspomnieniach

– Niemcy zachowywali się okropnie. Matka pracowała z grupą innych osób i w tym celu byli wywożeni pod Bydgoszcz. Pewnego razu grupa pracujących osób otrzymała wiadro marmolady. Niestety, zauważył to Niemiec. Wsypał do wiadra trzy łopaty piachu i kazał to jeść. Matka opowiadała, że nie szło tego jeść, Gdy Niemiec nie widział, to wyrzucali tę marmoladę z piaskiem za siebie – mówi Marianna Ptak zd. Kulczyńska.

– W obozie było strasznie. Jedzenie było okropne: kapusta z robakami, gdy w zupie ktoś znalazł ziemniaka, to się ludzie kłócili w kolejce, kto ma go dostać. Z rana była gorzka kawa zbożowa, kawałek chleba i jakiś twaróg. Na obiad zupa z brukwi albo z kapusty. Mięsa w ogóle nie było. Obok obozu był majątek i niektórzy tam pracowali. Gdy ktoś na polu znalazł ziemniaka, przechował, zaniósł do obozu i go z tym złapano, to dostawał lanie i to publiczne. Zwoływano cały obóz. Na placu mieli takie łoże i bili tego, kto przyniósł coś z pola. Przychodził taki chudy, niezbyt wysoki, z pałą i publicznie go bił za karę, a wszyscy musieli na to patrzeć – wspomina Stanisław Kamiński.

Adam Groblewski zapamiętał pewne wydarzenie z października 1943 r. – Zarządzono zbiórkę dzieci przy baraku szóstym, przy którym znajdował się basen z wodą. Brano kolejno dzieci i wrzucano do basenu; kapo Jopek kilkakrotnie przytrzymywał za włosy i pchał na dno. Po wyciągnięciu z wody dziecko musiało włożyć głowę między kolana jednego z oprawców, a inny bił. rodzice mogli się tylko przyglądać z daleka.

Śmierć głodowa

Jak zeznawali ocaleli więźniowie, obyczaje obozowych wartowników z czasem coraz bardziej dziczały. Z kolejnymi latami rosła liczba mordów, które administracja tuszowała np. próbą ucieczki, obroną przed atakiem, itd. W latach 1943 i 1944 nie zabrakło masowych mordów, zaplanowanych. W 1943 roku gromadzonych w piwnicy ok. 60 osób (chorych, kalekich i starszych) wywieziono do Majdanku, gdzie zginęli. W 1944 przeprowadzono eksterminację ok. 80 osób, przez zagłodzenie na śmierć. Osadzeni w karcerze nie otrzymywali jedzenia.

Nieludzkie warunki

Najwięcej więźniów zmarło na skutek ciężkiej pracy, złego odżywiania i braku ciepłej odzieży. Racje żywnościowe nie starczały na regenerację organizmu. Osłabione organizmy atakowały choroby i to z powodu czerwonki, gruźlicy i odry umarło najwięcej więźniów. Szczególnie dotknęło to dzieci, które stanowią niemal 60% wszystkich zmarłych! Więźniowie wspominali dobijanie ciężko chorych w szpitalu zastrzykami m.in. z nafty. Z relacji powojennych wynika, że Niemcy przez pewien czas aplikowali zastrzyki z nieznaną substancją dorosłym i dzieciom. Efektem była biegunka, puchnięcie rąk, owrzodzenie itp. Ocenia się, że spora część zmarłych w obozie dzieci to ofiary tych „zabiegów”.

Wspomnienia koszmaru

Stanisław Kamiński do dzisiaj pamięta obozowe warunki. – Osadzono nas w pomieszczeniach pałacu. W salach pałacowych była słoma na podłodze i tam jeden przy drugim spał. Było bardzo dużo ludzi. Gdy kogoś pchły gryzły, nie mógł spać, to spał na siedząco. Pamiętam jedną babcię, siedziała cały czas, bo nie mogła spać. Ja i mój brat szybko zachorowaliśmy na jakąś chorobę zakaźną. Niemcy się bali takich chorób. Przyprowadzili lekarza. Nazbierali chorych i ulokowali nas w sali na pierwszym piętrze. Byłem sześć tygodniki. Myślałem, że nie wyjdę z tego. Brat został dłużej i zachorował jeszcze na zapalenie płuc. Ledwie się uratował.

Stanisław Gapiński zapamiętał głód panujący w obozie i kary za „nieregulaminowe” dożywianie się. – Za wniesienie do obozu z parownika dla świń marchwi i buraków pastewnych otrzymałem kilkakrotnie karę po dziesięć biczy i spędzenie po pięć nocy w lochu pałacu, w którym była woda do kolan.

Gehenna dzieci

Od początku 1943 r. w dokumentacji obozowej pojawiła się nazwa Ostjugendbewahrlager, co można tłumaczyć jako „obóz zatrzymania/przechowania” dzieci wschodu. Były to dzieci, których rodzice byli aresztowani i często kierowani do obozów zagłady (np. KL Auschwitz) lub mordowanych w innych miejscach. W książce „Położna z Auschwitz. Przejmująca opowieść o Stanisławie Leszczyńskiej” autorka Magda Knedler wskazała, na podstawie wspomnień kobiet i Leszczyńskiej, że część dzieci, które przyszły na świat w KL Auschwitz, nie zostały zamordowane, ale trafiły do obozów w Łodzi i Potulicach. Dzieci te były przeznaczone do zgermanizowania. W listopadzie 1943 do Potulic przywieziono 542 dzieci rosyjskich i białoruskich, część z nich wcześniej przeszła przez KL Auschwitz. Były w wieku od 2 do 14 lat. Interesował się nimi Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy. W sierpniu 1944 r. trafiły także dzieci z Zagłębia Dąbrowskiego. Głodzone, bite, szykanowane i poniżane, pozbawione rodziców, jako „dzieci bandyckie” umierały w znacznej liczbie. Nad nimi znęcał się „opiekun” (Kinderkapo), sadysta i zwyrodnialec Wojciech Jopek (po wojnie ujęty i skazany na śmierć – wyrok wykonano).

Oczami dzieci

Pobyt w barakach dla dzieci wspomina nakielanin Stanisław Gapiński. Jego rodzice zostali wywiezieni z obozu w Potulicach do różnych więzień. – Spaliśmy na deskach pod jednym brudnym i zarobaczonym kocem. Panował głód, a ponadto byliśmy odgrodzeni od pozostałych baraków. Trzymano nas na obserwacji, raz w tygodniu myliśmy się pod prysznicem i otrzymywaliśmy zastrzyki, każdorazowo w inną okolicę ciała. Tam zachorowałem, było mi bardzo gorąco, utraciłem przytomność.

O próbie zniemczenia wspomina Stanisław Kamiński. – Ja byłem jasnym blondynem i miałem niebieskie oczy. Brat tak samo. Niemcy szukali takich do swojej rasy. Kilkakrotnie nago stawaliśmy przed komisją w obozie. Chcieli, abyśmy zostali volksdeutschami. Obiecywali, że trafimy pod Łódź i będziemy mieli lepsze warunki. Badali nam głowy, oczy, to było straszne. Pamiętam jeden szczegół. Podczas jednego z badań zacząłem się kręcić. Uderzył mnie chyba ołówkiem, to do dzisiaj mam bliznę na uchu. Kiedy ostatni raz stanęliśmy przed komisją. Za stołem siedział hitlerowiec w czarnym mundurze. Pytał ojca coś po niemiecku, a ojciec nie znał niemieckiego. Staliśmy w szeregu przed komisją. Ojciec odpowiedział, że nie rozumie. Niemiec zdenerwowany wstał i wyzwał ojca od „polskiej świni” po niemiecku i krzyknął „raus”. Dali nam jednak spokój. Ojciec powiedział: „Zginiemy jako Polacy, ale nie podpiszę”.

Wielki cmentarz

Przez cały czas okupacji udokumentowana została śmierć w obozie 1 291 osób, z czego 767 to dzieci. Zmarłych chowano najpierw w odzieży, potem nago, w bezimiennych grobach – jamach. Nie było ceremonii pogrzebowych. Miejsce pochówku – cmentarz – zajmuje 2 hektary. To, kto spoczywa na cmentarzu, wiadomo dzięki potajemnym notatkom sporządzanym przez dozorcę. Wśród zagłodzonych na śmierć była siostra Stanisława Kamińskiego. – Siostra niestety zmarła, z głodu. Była mała, a matka i inne kobiety nie miały mleka. Pokazali nam Niemcy w piwnicy jej ciało – wyjaśnia.

Odważne zakonnice

Więźniowie nie mogli za bardzo liczyć na pomoc z zewnątrz. Wszyscy Polacy głodowali podczas okupacji niemieckiej. Żywność była limitowana (kartki), a dla „podludzi” normy były bardzo niskie. Więźniowie wspominają, że pomocy udzielały siostry zakonne. – Na teren obozu mogły wchodzić zakonnice. One podkradały chleb z kuchni. Jakoś tak kombinowały, że chorym chłopakom, około dwudziestu osobom, dostawało się suchy chleb z kuchni. Zawsze jakiś chleb był – opowiada Stanisław Kamiński. Takie działania były niezgodne z prawem i surowo karane przez Niemców.

O dzielnych zakonnicach wspominają inni więźniowie. – Dzieci zapadały masowo na choroby zakaźne i były zabierane do tzw. szpitala, w którym nie było lekarza i potrzebnych lekarstw. W tym szpitalu znajdowały niechybną śmierć. W tym miejscu trzeba wspomnieć cichą bohaterkę – siostrę zakonną, która chcąc ratować te dzieci, dobrowolnie przekroczyła bramę obozu. Prócz swoich dobrych rąk i pocałunków, nic więcej jednak nie mogła dać skazanym na szatańską nienawiść – podkreśla Bronisław Madej.

Ocalenie

Po letniej ofensywie z roku 1944 było już wiadomo, że III Rzesza nie przetrwa deklarowanego przez jej przywódcę tysiąca lat. Mimo tego, „praca” w Potulicach trwała nadal, a do pilnowania więźniów przysłany został ukraiński batalion policyjny Schutzmannschaft (ok. 500 żołnierzy). Ewakuacja nastąpiła 20 stycznia. Na wieść o zbliżającej się Armii Czerwonej, komendant nakazał wyprowadzić zdolnych do marszu więźniów w dwóch kolumnach. W obozie pozostały dzieci, osoby starsze i chorzy. Jedna z kolumn szła w kierunku dworca kolejowego w Nakle, a druga dalej – na Piłę. Rankiem 21 stycznia wojska radzieckie zajęły obóz, a następnie dopadły kolumny i wyeliminowały eskortę, która szybko rozproszyła się po terenie.

Wyzwolenie we wspomnieniach

Marianna Ptak nie zapomni nigdy dnia 21 stycznia 1945 r. – Niemcy zebrali wszystkich więźniów i kazali się zbierać do drogi. Ludzie przygotowali sanie z czego tylko dało się je zrobić i w eskorcie uzbrojonych wartowników ruszyliśmy na Nakło. Było strasznie zimno. W Nakle ojciec postanowił zaryzykować i odłączyć się od kolumny. Znał dobrze miasto. Byliśmy w cywilnych ubraniach i kiedy tylko ocenił, że Niemcy nas nie zobaczą, skierował nas boczną uliczką na Rudki. Niemcy nas nie zauważyli. Dzięki temu oderwaliśmy się od tego pochodu i skierowaliśmy na Mroczę. Może dzięki temu ocaleliśmy.

Rozliczenie zbrodni

Tylko nieliczni oprawcy obozu w Potulicach zostali ujęci i skazani. Większość funkcjonariuszy uniknęła kary. Odpowiedzialności uniknęli m.in.: Waldemar Tennstädt, Otto Rexin, Karl Kaluza i Hans Vorndran. Odbyło się ledwie kilka procesów, głównie kapo. Sądy skazały na śmierć kapo Wojciecha Jopka, strażników Władysława Kulmana i Władysława Ghelcaza za znęcanie się nad więźniami, bestialstwo wobec dorosłych i znęcanie nad dziećmi i kobietami. Hauptkapo Władysław Granica otrzymał wyrok dożywotniego więzienia.

Zrównany z obozem zagłady

Na sprawiedliwość długo czekali sami więźniowie, którzy przeżyli kilka lat koszmaru. Przez wiele lat obóz w Potulicach traktowano jako „zwykły”, przesiedleńczy, ale nie eksterminacyjny/zagłady. Owszem, w Potulicach nie dymiło krematorium i nie było nawet kary śmierci w regulaminie. Ale ilość zgromadzonych dowodów (zeznań) potwierdza, w jak strasznych warunkach przebywali więźniowie, którzy podlegali wyniszczającej pracy i terrorowi, a nawet planowanym zbrodniom.

Efektem badań historyków i prawników, jest decyzja Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych z roku 1991, określająca Potulice jako „obóz, w którym warunki nie różniły się od tych panujących w obozach koncentracyjnych”. Oficjalnie od marca 1993 r. traktuje się osadzonych w Potulicach/Lebrechtsdorf jako więźniów obozu koncentracyjnego.

Od momentu powołania obozu do jego wyzwolenia, przewinęło się ok 25 tysięcy ludzi. W obozie zginęło 1291 osób, z tego 767 to dzieci.

mgr Mariusz Gratkowski – Muzeum Ziemi Krajeńskiej w Nakle

Fot. Muzeum Ziemi Krajeńskiej w Nakle nad Notecią

źródło: Muzeum Ziemi Krajeńskiej w Nakle nad Notecią