Mundur robi robotę. Rozmowa z Agnieszką 

Agnieszka służy w 8 K-PBOT. Jest żołnierzem w stopniu szeregowego, ale też i matką. Swoim przykładem pokazuje, że trudne doświadczenia uczą radości. Swoim optymizmem i pozytywnym myśleniem dzieli się nie tylko na rotacjach, ale i w trakcie służb w placówkach NFZ.

Mundur robi robotę 

-Służysz od bardzo niedawna a już bierzesz czynny udział w operacji „Trwała Odporność”. Dlaczego?

-W życiu łatwo się usprawiedliwiać, szukać wymówek. Zawsze znajdzie się jakiś powód, żeby czegoś nie zrobić. W tej operacji chodzi o to, żeby pomóc zwalczyć pandemię, żeby być w bezpiecznej odległości, ale blisko ludzi. Ostatnio, gdy byłam na służbie, gdzie oprócz „pilnowania porządku”,  pobierałam wymazy, jedna z pielęgniarek powiedziała:  „Mundur robi robotę. Jednoczy ludzi”. A chyba teraz tego właśnie najbardziej potrzebujemy, tej jedności. Jestem dumna z tego, że noszę mundur.

-Co się stało, że wstąpiłaś do WOT?

Namówiła mnie przyjaciółka. Obie jesteśmy koło czterdziestki. Ona też służy. Poznałyśmy się  cztery lata temu, w tzw. piaskownicy opiekując się dziećmi. Obydwie jesteśmy uparte, zdeterminowane i waleczne. Przeszłyśmy szkolenie podstawowe. Zmagałyśmy się ze swoimi słabościami. Przysięga była dla nas ogromnym przeżyciem. Było warto. Dzięki WOT poznałyśmy wielu wartościowych ludzi, którzy chcą czegoś więcej od życia, chcą służyć i pomagać. Rezygnują z tego co wygodne jak np. siedzenia na kanapie i zamieniają to na ciężką pracę nad samym sobą.

-Masz siłę na służbę?

-Tak. Teraz mam możliwość. O ile oczywiście córka nie choruje. Chcę robić coś więcej dla ojczyzny, dla lokalnej społeczności, dla siebie. Długo na to czekałam. Czasami wydaje mi się, że za długo. Ale wcześniej nie miałam takiej możliwości. Dużo się działo.

-Dlaczego wcześniej nie wstąpiłaś do wojska?

-Miałam jeszcze kilka innych, osobistych walk do stoczenia. Moja córka bardzo chorowała. Kosztowało nas to dużo czasu, nerwów, wszystko  się po tym zmieniło.

-Powiesz coś więcej o tym?

-Rzadko mówię, bo nie chcę, żeby ktoś mi później jakąś litość, albo współczucie okazywał. Żeby mnie palcami wytykali. Już jest dobrze i to jest najważniejsze. Wcześniej było bardzo źle. Walczyłam o swoje dziecko, od zawsze. Myślę, że niektóre kobiety wiedzą, co to znaczy. Przed urodzeniem były podejrzenia, że mała ma Zespół Downa lub Edwardsa. Później na szczęście wykluczono, ale urodziła się jako wcześniak. Przez błędy przy porodzie została podduszona i miała złamany obojczyk. Czas pokazał, że to wcale nie było najgorsze, co miało nas spotkać.

-To znaczy?

-Przez cały czas była jakaś niespokojna. Dużo płakała. Gdy skończyła rok przestała właściwie przybierać na wadze. Później pojawiły się wymioty. Szukałam diagnozy wszędzie. Instynktownie wiedziałam, że dzieje się z nią coś bardzo złego. Nigdzie nie mogłam znaleźć pomocy. Lekarze zrobili morfologię. Wyszło, że ma zapalenie płuc. Później szukałam kogoś, kto choć postara się zdiagnozować, dlaczego dziecko nie przybiera na wadze. Dlaczego wymiotuje w cyklach i tak bardzo cierpi. Trafiłyśmy w końcu do Centrum Zdrowia Dziecka. Na oddziale leczenia problemów żywieniowych zrobiono wszystkie badania oprócz rezonansu. Nic nie wyszło. Wróciłyśmy do domu. Później tułałyśmy się jeszcze od lekarza do lekarza. W końcu trafiłam na mądrą panią doktor, która nie patrzyła na mnie jak na matkę wariatkę. Wypisała skierowanie do tego samego centrum,  na inny oddział. Lekarze zapytali mnie: „Czego od nich oczekuję?”. Odpowiedziałam, że tylko diagnozy. Po bardzo niedługim czasie i zrobionym rezonansie, miałam diagnozę. To był guz pnia mózgu. Wiedziałam, co to znaczy. To najgorszy rodzaj guza.

-Twoja córka miała wtedy dwa lata. Świat ci się wówczas skończył?

-Gdy usłyszałam od lekarki, mamy diagnozę proszę usiąść, wiedziałam że to nie wróży nic dobrego. Później słyszałam jeszcze niedobre rzeczy kilka, albo nawet kilkanaście razy. Po operacji, która wydawałaby się, że jest udana, wcale nie było dobrze. Płyn rdzeniowo-mózgowy zaczął płynąć z rany. Trzeba było założyć zastawkę, a groziło to wodogłowiem. Koniec końców trafiłyśmy jednak na siódme piętro (onkologia) w Centrum Zdrowia Dziecka, na które nikt nigdy nie chce trafić. Dużo tego było. Ale jednak świat się wtedy nie skończył, walczyłyśmy razem. Córka dla mnie ja dla niej.

-A jak Ty się w tym odnajdywałaś?

-Jestem zadaniowcem. Gdybym taka nie była, pewnie małej już by ze mną nie było. Lekarze później mówili mi, że powinnam być co najmniej pielęgniarką z moją wiedzą medyczną i podejściem. A radziłam sobie jak żołnierz, wykonywałam zadania, które albo ja sama sobie, albo lekarze mi stawiali. To był jednak ogromny stres. Nerwy są takie, że wchodzą wszędzie. Wchodzą w mięśnie, głowę, stawy, kości, serce. Odchorowałam to później. Dopiero teraz, po kilku latach wracam do siebie. Nawet zaczęłam chodzić na treningi zumby i w przyszłości planuję wrócić do pływania, które kiedyś trenowałam.

-Dużo się przez to doświadczenie nauczyłaś?

-Bardzo dużo. Przede wszystkim, żeby nie narzekać, nie marudzić, żeby cieszyć się każdym dniem i zawsze być wdzięcznym. Zawsze jest za co dziękować. Jestem bardzo dumna, że moja córka żyje i że mogę służyć w WOT. Moje ulubiony powiedzenie to: carpe diem. W Centrum Zdrowia Dziecka poznałam wielu cudownych rodziców. Jestem z nimi w kontakcie. Teraz na służbach również poznaję wielu wartościowych ludzi. Myślę, że najważniejsze jest mieć wspólny cel.

-O czym teraz marzysz?

-Zależy mi na tym, żeby moja córka była zdrowa.

-A co ze służbą przy kontakcie z chorymi? Nie boisz się?

-Niektórzy złośliwi mówią, że przy pobieraniu wymazów mogę się zarazić i przynieść wirusa do domu. Ja tak nie uważam. Można się zarazić wszędzie, w sklepie na ulicy, u fryzjera. Ja czuję się potrzebna i wiem, że przy odpowiedniej uważności i ja i moja rodzina jesteśmy bezpieczni, a przez służby pomagam innym, przecież to właśnie „mundur, robi robotę”. Ja to tak czuję.

-Czego ci życzyć?

-Zdrowia, tylko, no i tego, żebym zdała egzamin na prawo jazdy kat. C. Chcę być nadal „zawsze gotowa i zawsze blisko”, nawet gdy w końcu skończy się pandemia.

Autor tekstu: ppor. Rozworowska-Wolańska Julia

Zdjęcia: st. szer. Moskal Paulina